Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usiedli.
— Musieliście po za obóz robić wycieczkę[1] — Spytał bystro nań spoglądając marszałek, bo koń wasz dobrze był zmęczony...
Wojewoda ramionami poruszył.
— Tak jest, rzekł on, nie mylicie się. Od wczoraj niespokojny byłem. Doniesiono mi o królu krakowskim w blizkości, a jeżeli kto, to ja niespodzianej jego napaści się lękam...
— I mnie o nim donoszono — przerwał żywo Teodoryk — wiecie co więcej?
— Chciałem się lepiej wywiedzieć i rozpytać — mówił Wincz. Wasi niemcy z naszym ludem rady sobie nie dadzą, i z nich język nie dobry... Napłoszą chłopa, to im prawi, co ślina do ust przyniesie.
— Cóżeście się dowiedzieli? coraz niespokojniej badał Teodoryk.
— Przynajmniej wiem napewno — dokończył wojewoda — że tak prędko się niema czego obawiać. Łokieć zasłyszawszy o waszej sile rzucił się w stronę i ruszył w lasy. O wydaniu bitwy ani myśli.
Z wlepionemi w mówiącego oczyma, jakby był chciał zbadać go do głębi duszy, słuchał Teodoryk. Wincz spokojnie i powoli ciągnął dalej.

— Obawy nie ma żadnej, dlategom też jeździł aż do osady znanej mi w lesie, abym języka dostał.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.