Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wojewoda zdala już począł doń wołać z wymówkami i skargą na jego straże, że znać nie chcieli, kto był.
Na twarzy Teodoryka widać było pewne zdumienie i nieufność.
— A gdzieżeście po nocy bywali? — odezwał się.
— Obóz przecież mój musiałem obejrzeć, aby się nieporządki nie działy. Ludzi mi co noc ubijają.
Marszałek podjechał ku niemu.
Zaczynało dnieć zwolna, wpatrywał się w wojewodę, marszczył brwi.
Podjechali tak razem ku przodowi obozu, gdzie namiot czerwony stał i ludzie się kręcili, a ogniska zapalały... Marszałek to milczał, to patrzał z natężeniem na Wincza i na konia jego, po którym poznać było można, iż nie małą objazdkę około obozu odbył, ale dość długim biegiem był shasany.
Przed namiotem zsiadłszy Teodoryk zaprosił do siebie wojewodę, który konia oddał i razem z nim wszedł do pustej teraz sali, w której tylko stół wczorajszy z obrusem pomiętym i zastawionemi na nim kuflami widać było. Marszałek względniejszy niż zwykle wprowadził do swej sypialni wojewodę.
Tu jeszcze lampka płonęła nocna pod obrazkiem złocistym matki Boskiej.