Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ponowne napomnienie Floryana sam wyrwać musiał.
Natychmiast we trzech siedli na świeże konie i kłusem popędzili ku lasowi. Nocy jeszcze stało dosyć na przebycie drogi przed porankiem, lecz do obozu ostrożnie się zbliżać było potrzeba, ażeby niemcy wycieczki tej nie wyszpiegowali.
Szło teraz wojewodzie o to, aby najmniejszego nie ściągnąć podejrzenia. Mściwy człek równie pragnął się odpłacić za lekceważenie i pogardę krzyżakom, jak wprzódy na królu chciał mścić się upokorzenia swego. Dusza mu się radowała na tę myśl, iż dumnych mnichów rzezać i gnieść będzie bez litości.
Dla króla, który się tak łaskawym dlań okazał i przyjął go jak marnotrawnego syna z miłością ojcowską — wdzięcznością pałał... Nie upokorzył go on, nie poniżył — przytulił owszem. Wszystko więc zatrzeć się mogło, a Dobek zuchwały miał się przekonać, że wojewoda Nałęczów nie zgubił i nie zbezcześcił.
Znowu przyszłość lepsza uśmiechła się wojewodzie, ale ciężkie jeszcze przejść musiał koleje, nimby dobił się do celu.
W tych myślach milcząc, przejechał las ze swemi towarzyszami. Wyjechali na równinę, wśród której zdala pod miastem obóz się rozpościerał.
Noc była jeszcze, lecz od strony wschodu niebo zaczynało przybierać tę barwę płową, która