Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

straże za nogi wywlekać musiały, aby nie widzieli wszyscy... Znikali ludzie, a nienawiść rosła.
Marszałek, wedle opowiadania wojewody, coraz mniej miał dla niego względów, przyjmował go chłodno, niezapraszał nigdy, a gdy się wśród ich uczty zjawił, okazywano mu, nie kryjąc się, jak go sobie ważono mało.
Ile razy zapytywał wojewoda o pochód dalszy lub chciał obronić swoją ziemię od najazdu, zbywano go szyderstwy i ogólnikami. Nie zwierzano mu nic, i niesłuchano w niczem.
Król słuchał tych skarg z pociechą wielką, widząc z nich, iż wielkopolanie na duchu byli przygotowani do odstąpienia krzyżaków. Skinienia tylko na to było potrzeba.
Wojewoda, który tejże nocy musiał do obozu powracać, zabrał się żegnać króla i królewicza, nie tak jak ich witał z obawą, ale po staremu do kolan im się zginając. — Król ściskał go, Kaźmirz z uśmiechem ręce wyciągał.
Wiedli go tak ku wyjściu.
— Nie zrywaj się sam — dodał Łoktek — nie wydawaj się z niczem, czekaj aż na nich uderzę, a posłyszysz surmy moje... Znasz je, bo cię nieraz do boju wzywały. Nie grają one łagodnie, krzyczą, bo do zemsty wołają!!
Marszałkowi kłaniaj się do chwili ostatniej, aby ci ufał...