Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do początku rozmowy, któréj pozostał świadkiem. — Słuchaj Wincz, na rany Zbawiciela, na miłość dla téj korony, którą mi zdobyć i połączyć pomagałeś; na dawne twoje przywiązanie dla mnie, — zaklinam cię — krok twój nieszczęśliwy napraw!!
My — tu wskazał na syna — zapomniemy o wszystkiem — ja ci na to uroczyście przysięgam! Ratuj, nie mnie, nie nas, ale Polskę. — Jam dla téj korony nie jeden raz życie niósł i dziś je dać gotów jestem! Ty jéj nie gub i nie podawaj w ręce obcym...
Wincz rękę położył na piersiach i wyjęknął.
— Panie mój!... Głosu mu zabrakło.
— Widzisz, co ci złoczyńcy, z któremi sprzymierzyłeś się, czynią z nami. Doświadczyłeś już ich — mówił król. Zniszczyli tę twoją i moją Wielkopolskę, stratowali ją, spustoszyli, złupili.
Nikomu oni nie przebaczą — ani wam! Zgubicie kraj, zginiesz ty!
— Panie! miłosierny Panie! — począł wojewoda — ah! zawiniłem... aleś ty mnie starego w samo serce ubódł, upokorzył i znieważył... Oszalałem z bólu.
— Ja? czém? — przerwał król. — Wincz, ty sam zważ i sądź! Ja sam gotówem synowi miejsca ustąpić, a tyś chciał, abym ciebie przeniósł nad niego? Przecież on, dali Bóg utrzymać ją na skroni, będzie koronę nosił; a żeś ty przyszłemu