Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szyderskiemi oczyma ścigano go.. Milczenie trwało dopóki się nie oddalił.
— Moim zdaniem — zamruczał komtur toruński, jabym mu nie radził wierzyć. Mieć go trzeba na oku.
— A czegóż się od niego obawiać mamy?? oparł się Marszałek. Gdyby się do krakowskiego królika chciał wrócić, miecz go czeka, bo ten nie przebacza. Na łasce naszej jest.
Oboźny też wie, iż jego ludzi w środek brać należy i naszemi opasywać.
Był nam jeźli nie strasznym to niedogodnym, póki zemsta w nim nie zawrzała — a teraz!! Pogardliwie urwał Teodoryk.
Niektórzy dzielili zdanie jego, inni siedzieli milczący.
Przez rozwarte wnijście wielkiego namiotu widać było niebo czarne, zasiane gwiazdami i ziemię czarną zasianą ogniskami.. Z drugiej strony na tle nocy, płonęła łuna ogromna, poruszająca się, jakby szła i zbliżała, a goniła wojsko.
W dali rżały konie i pieśni pijane.. słychać było kłótnie przerywane nagle.. Wiatr niekiedy od strony spustoszenia przylatywał z poselstwem śmierci, z wonią zgorzeliska i trupów..
— Jak dzień do Kalisza — odezwał się Mar-