Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szałkowskim, gdzie gości przyjmowano jasno było.. Jak gwiazdy czerwone w dali błyskały porozrzucane ogniska niemieckiego obozu. Wiatr poruszał wielką chorągwią, która jakimś głosem dziwnym się do niego odzywała, zwijając i rozciągając nad namiotem, targana jakby gorączką jakąś, która naprzód ją rwała..
Mierzonym krokiem szedł wojewoda do namiotu, a gdy pomijał ludzi krzyżackich, nawet Knechtów i sergentów ich, żaden mu krokiem z drogi się nie usunął i nieokazał najmniejszego uszanowania, choć znali go że wodzem był i pacholę przed nim miecz niosło.
Ale co dla niemców Polak znaczył?
Uśmiechali się spoglądając nań z ukosa, jakby już spętanym był i w niewoli.
Rycerstwo bardzo głośno rozprawiało pod namiotem, gdy u wnijścia jego pokazał się wojewoda Wincz. Szedł za nim nieodstępny towarzysz Petrek Kopa. Spojrzawszy na Wincza wszyscy Krzyżacy i grafy i pielgrzymi, siedzący u stołu zamilkli nagle. Nikt z powitaniem nie spieszył. Dopiero zdala stojący marszałek gdy milczenie mu oznajmiło że coś je spowodować musiało, obrócił głowę, i krokiem poważnym, jakby od niechcenia, z obowiązku przybliżył się do wojewody. Skłonił lekko głowę i na ławę u stołu nie zajętą wskazał.
Ktoby niewiedział jakiem tu okiem i sercem