Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzyżacka, płaszcze białe zmagały się na zabawianie gości.
Grafowie z nad Renu słuchali, Teodoryk z Altenburga, wódz najwyższy, wyniosła postać na silnych nogach z ogromnemi stopy płaskiemi, głową przechodzący większą część swych współbiesiadników, stał jeden z twarzą spokojną człowieka trzeźwego między upojonemi. Patrzał, przysłuchiwał się, brwi ściągał..
Przechodzącego komtura z Elbląga zapytał po cichu.
— Gdzież ten Polak?
— Musiał pójść złość pod swym namiotem wydychać — odparł uśmiechając się mały, a krępy rudobrody komtur.
Brwi Marszałka ściągnęły się.
— Nadto bo mu dojadacie, rzekł, takiego pomocnika szanować potrzeba. Lepszego przewodnika trudno by dostać.
Komtur się skrzywił.
— Dumy jego znieść trudno — rzekł, razi ona wszystkich. Bądź co bądź jest to zdrajca.. Zdrada pożądana, ale zdrajcy obrzydliwi..
— Znosić go jednak musiemy — odparł Marszałek i po małym przestanku dodał — do czasu..

— A nawet bardzo niedługiego, odparł komtur. Szkodliwym nam już być nie może. Spalił mosty za sobą[1] Głupi człek zresztą, bo się oddał w ręce nasze na łaskę i niełaskę.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.