Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już z nowego obozowiska ruszać mieli nad ranem, gdy na granicy od lasku orszak się ukazał... Straże zaraz zatrąbiły na gwałt, ale im umilknąć kazano. W sto może koni i zbroi jechał ktoś w prost do namiotu królewskiego.
Łoktek pieszo jak stał wyszedł naprzeciw. Hełmu ni czapki nie wziął. Kosmyki włosów siwych wiatr mu rozwiewał... szedł z podniesioną głową...
Spostrzegłszy go, z konia zeskoczył raźno młodzian. Był to królewicz, a za nim tuż jechał Trepka...
Kaźmierz pięknym był i miał prawdziwie Królewską postawę, Królewski strój i uzbrojenie, jakby nie na wojnę, a na gody się wybrał.
I on i dwór jego różnił się od ojcowskiego jakby do innego należał świata. Coś młodego, świeżego, bujniej rozkwitłego wiało od tych błyszczących rycerzy z pióropuszami, ze świecidłami, i dziwnemi na hełmach postaciami... Łokietkowi przy nich ciężko, czarno, opuszczono, grubo, wydawali się i niemal barbarzyńsko...
Kaźmierzów orszak lżejszym był i zwrótniejszym... lecz widać było, że próby boju nie przebył...
Zbliżywszy się do syna Łoktek ręce wyciągnął i gdy ten mu się do kolan chylił, zarzucił je na szyję jego, począł całować w czoło... Niemógł mówić.