Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a uchowaj Boże klęski — niechby nam pana nie zabrakło, bo nas rozszarpią.
— Ja tu nie usiedzę! — zawołał żywo Każmirz[1] — musimy iść, musimy!! Widzicie też że bezpieczeństwa większego na zamku nie będzie niż w polu.
Wojewoda tu za długo siedział, by sobie ludzi nie zjednał... Nas tu jak ryby w saku mogą pobrać...
— Nie dalibyśmy się — odparł Nekanda — a idąc, miłościwy panie, z kimże pójdziemy? Musimy z sobą właśnie tych tutejszych Wielkopolan ciągnąć, którzy nas w polu dla wojewody zdradzić mogą.
Królewicz potrząsł głową.
— Z dwojga złego, wolę w polu być i z ojcem, niż tu siedzieć i czekać, a nękać się próżnowaniem...
Zwrócił się do Szarego...
— Wy — rzekł — do króla z tém pospieszajcie, bo my bez niego sobie rady nie damy, ani byśmy śmieli się na co ważyć. Powiedzcie mu od nas, że i my po wojewodzie złego się spodziewaliśmy, że i Trepka dawno go podejrzewał...

Rozmawiali jeszcze, gdy boczne drzwi rozwarły się nagle, opona w nich podniosła, śmiech się dał słyszeć wesoły, i na tle ciemnem ukazała się postać jakby cudem zjawiona — młoda pani

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kaźmirz.