Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiący odpoczął chwilę i nie doczekawszy żadnéj odpowiedzi, odezwał się do Szarego.
— Rozumiecie mnie? posłuchacie?
— Rozumiem ci, — odparł Florjan, — ale żebym spełna już wiarę dawał — nie powiem. Widzi mi się to nie podobném do prawdy, a może mściwém...
— Człecze! — przerwał głos groźny — nie mogę ci powiedzieć kto jestem, bo życie ważę, ale klnę ci się przenajświętszą krwią Chrystusową... Słuchaj... Kapłan jestem, ksiądz jestem... Nie ważyłbym takiego słowa co na szali jak kamień zawiśnie, gdybym nie wiedział iż prawdę w sobie zawiera.
Florjan milczał... Większe miał teraz poszanowanie dla tego z kim mówił; poczuwał się do należnego posłuszeństwa.
— Cóż mi czynić każecie? — spytał.
— Powtórzę ci, do Poznania mi ztąd jedzcie do samego młodego pana. On o niczém nie wie, do ostatniej chwili się niczego nie domyśli...
Zdrada go otacza, wojewoda ma u jego boku swoich ludzi. Żadnemu wierzyć nie można okrom Trepki. Powiedz mu to, i niech się na ostrożności ma... Niech lepiej do ojca i do wojska jedzie z Nekandą, a nie siedzi w Poznaniu.
Długo się na tę zdradę zbierało, długo Wincz z sobą się rozpierał — ale już paskudny wrzód