Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szary sam pozostawszy ciężko westchnął, począł odzież na sobie zwalniać, pas zdjął, i przybierał się do łoża, naprzód pokląkłszy na modlitwę. Ród to bowiem był pobożny bardzo i w bojaźni bożéj chowany.
Miał poklęknąć — gdy od drzwi coś zaszelpotało. Myślał pan Florjan w początku że w kominie ogień się ruszył usiadając i odwrócił ku niemu, patrząc by głównia na podłogę się nie stoczyła — gdy w ciemnym kącie, dojrzał kogoś stojącego i jakby skradającego się ku niemu.
Kto by to mógł być — zrozumieć było trudno... Wsliznął się dopiero ostrożnie drzwi uchyliwszy człek ten, cały otulony opończą, któréj kołnierz wysoko mu stał napięty do koła głowy i zakrywał ją całkiem prawie.
Stąpał noga za nogą tak, aby chodu jego słychać nie było...
Nie mógł wszakże złodziejem ani napastnikiem być, bo oko w oko patrzał na Szarego i znaki mu ręką dawał, aby milczał.
Ziemianin nasz, wielce był zdumiony:
Doszedłszy do granicy tej gdzie się ciemność kończyła, a blask od komina poczynał, stanął ów tajemniczy przybysz i palcami znaki dawał Florjanowi by się ku niemu przybliżył.
Coraz więcej zdumiewał się Szary, co to oznaczać miało.
W mroku człeka rozpoznać nie było można,