Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Infantka tom I 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyszedłem tylko na zamek dowiedzieć się, czy król mnie nie potrzebował, bo mi kazał być pogotowiu.
— Cały ten dzień okrutnie cierpiał — odezwał się Karwicki. — Doktorowie o podróży radzili i nie uradzili nic.
— Ale z Warszawy musi precz jechać — przerwał rotmistrz — bo czasu moru miasto, to jak czasu pożaru śpichrz ze smołą... zagnieździ się śmierć na długo. Musimy króla salwować.
— Pewnie! ale dokądże z nim? — zapytał oboźny.
Bieliński dumał, odpowiedzieć nie umiejąc.
Stali tak jeszcze w cieniu, gdy od wrót, które na drugi podworzec zamkowy mniejszy wiodły, szmer się jakiś dał słyszeć.
Oboźny spojrzał i nie odzywając się, palcem tknął rotmistrza, ukazując mu na tę część krużganków, która kurytarzami wiodła do mieszkania chorego króla.
Wieczornej zorzy odblask we mrokach rozeznać dozwalał postacie, które furtą otwartą po cichu na zamek się wśliznęły. Trzy ich było.
Przodem szedł wysokiego wzrostu mężczyzna, płaszczem włoskim na ramię zarzuconym osłonięty, w kapeluszu z pióropuszem. Tuż za nim, rańtuchem z głową okryta cała posuwała się niewielka figurka, która niewiastą być musiała,