Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Infantka tom II 054.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieoszacowany, ale wyrzekając się go, wiedziała że nie straci.
Z dobrą miną tegoż dnia przyszedł Talwosz na pożegnanie do dobrego, łagodnego księdza biskupa chełmskiego, który go też lubił i miał tęsknić po nim.
— Przyszedłem najprzewielebniejszego ojca pożegnać — rzekł całując w rękę — pędzą mnie ztąd, niema rady. Kiedy już Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie być ma przez Talwosza, trzeba ją ratować! więc choćby głową w przeręblę.
Biskup stał zafrasowany.
— Kochanku — rzekł — wierzaj mnie, jam temu nie winien nic. Ochmistrzowi Konieckiemu byłeś solą w oku, ten na ciebie zrzucił wszystko.
Śmiał się Talwosz.
— Gdy ja pójdę precz — rzekł — nic przeto on więcej tu znaczyć będzie.
Ksiądz biskup westchnął powtórnie.
— Dokądże ty? na Litwę? — spytał.
— Bóg jeden wiedzieć raczy — odparł Talwosz. — Człowiek czasem swobodę odzyskawszy, nie wie co z nią robić, tak i ja. Na wsi mi się nie chce siedzieć. Siła jest panów, do których dworów człowiek się zda, ale nie do każdego rad pociągnie. Czas jakiś pewnie zostanę w Warszawie.
Pobłogosławił go ksiądz Wojciech i tak się rozstali.