długie[1] z nim spędzał godziny, ciekaw będąc obcych obyczajów, szczególniéj rycerskich i zakonnych.
Pragnął, jakby się tylko uspokoiło, wszystko co gdzieindziéj dobrem i piękném było, u siebie zaprowadzać.
Upłynęło dni kilka, gdy raz przybywszy na zwykłą rozmowę do pana, Jaksa zastał go niespokojniejszym niż zwykle. Od progu pytać zaczął, czy nowego nic nie słyszał.
— Nic — odparł Jaksa.
— Od Wrocławia?
— Uchowaj Boże, o Petrku co? — zawołał przestraszony Marek.
Książe wahał się mówić, lecz z oczu mu coś smutnego patrzało.
— Mówcie, proszę — zawołał nagląco Jaksa — jestli co! rodzony ojciec więcéj by mnie nie obchodził!
— Nie trwożcie się — rzekł książe. — Pewną się zdaje rzeczą że się cóś z Petrkiem przygodzić musiało, że albo uwięziony jest, lub we swym dworze obsaczony, albo mu grozi niewola od Władysława... Wieści ztamtąd codzień bałamutniejsze przychodzą. —
Jaksa zbladły, trwogi swéj skryć nie umiał i ręce załamał.
— Panie mój miłościwy — odezwał się — radbym z tobą wieki mieszkać i służyć ci, lecz
- ↑ Błąd w druku; powinno być – książe długie.