Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 300.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawstydzony Ordyński, nie miał siły oczu podnieść, ale go poznał starzec i zastanowił się.
Długo przyglądał mu się w milczeniu boleści, oburzenia i rozrzewnienia razem, aż nareszcie wybuchnął:
— Tak! tak! zawołał, jakie życie koniec taki! patrz do czegoś doszedł, do najszkaradniejszej zguby. Sam siebie własnem sumieniem osądziłeś godnym śmierci, sam sobie chciałeś być katem! Ale Bóg ręką bezsilnego starca cię ratuje.... czy nie widzisz w tem spotkaniu zrządzenie opatrzności??
Ordyński złamany uczuciami których doznał, dotknięty widokiem kapłana, pierwszy raz od śmierci matki padł na kolana i łzy strumieniem polały mu się z oczów.
— Będziesz żył — rzekł starzec, ale nie dawnem swem życiem, co cię tu przywiodło, nowem, odrodzonem, lepszem — Bóg sam chce tego!
— Żyć, zawołał Ordyński — o! nie mogę już ojcze, nie powinienem; cięży na moich piersiach błoto przeszłości, grzechy i spodlenie — nie mam już tchu na życie, nie czuję sił w sobie, pozwól mi umrzeć!
— Nie, powtórzył kapłan silnie ujmując go za rękę, pójdziesz ze mną do łoża konającego, przypatrzysz się śmierci w całej jej okropności, a stanąwszy u progu, powrócisz do nowego żywota.
To mówiąc, ojciec Spirydjon pociągnął go za sobą, w milczeniu przeszli na Pragę, a tu po nad Wisłą uliczką wązką udali się do małego dworku drwala — w okienku świeciło im się z daleka.
Cicho było do koła, cicho w wązkiej sionce, gdzie księdza spotkał stary już szpakowaty mężczyzna, klękając przed Zbawicielem którego wnosił do domu.