Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 299.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale to była miłość, której się wstydziłem jak wszystkiego świętego com wyniósł z młodości... żegnam cię modlącą się, wzrokiem tylko... inaczej pożegnać nie mogę! bądź zdrowa Anno! bądź zdrowa!
Gwałtem się oderwał od okna które go ku sobie ciągnęło, a szybszym niż wprzódy krokiem idąc, spuścił się ku Wiśle. Niżej, już coraz zimniejsze wiało powietrze; roztoczyło się przed oczyma jego szerokie niebo, po którem różowe płynęły obłoki, i Wisła odbijająca w sobie barwy poranku, tocząca się jasno i spokojnie gdzieś ku morzom jak człowiek ku wieczności. Most jak długi zdawał się pusty, gdzieś tylko w mroku skrzypiały koła jadących zdaleka wozów.
Ordyński spojrzał długo na ten obraz i pospieszył, ranek się zbliżał, a z nim ludzie, tłum, gwar, świadkowie — w ciszy i ciemności trzeba było odegrać ostatni akt dramatu. W początku myślał pójść brzegiem, ale obawiał się by woda nie była za płytką, a on w niej nie był zmuszony brodzić szukając głębiny. Że nikogo jeszcze nie widać było na moście, postanowił dójść do środka jego i ztamtąd się dopiero rzucić. Pospiesznie więc szedł na most i zbliżał się już do miejsca, które sobie w myśli oznaczył, gdy nagle usłyszał za sobą dzwonek, ale tak blizko, że ledwie miał czasu ustąpić nieco, właśnie gdy na poręczu sparty podnosił się by skoczyć w wodę.
A razem głos dobrze mu znany zawołał:
— Człowiecze szalony! co robisz!
O. Spirydjon zakapturzony, w płaszczu, niosący na piersi ostatni pokarm konającemu, ukazał się niespodzianie oczom jego.