Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 297.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otaczający bacznego nie zwrócił oka, zajmował się wszystkiem, czuł że go wszystko obchodzić powinno. Śledził jak ludzie żyć i wyżyć mogli, gdy on znękany i obojętny, szedł dobrowolnie rzucić się w wodę i ginąć — byleby dłużej ciężaru nad siłę nie dźwigać.
Ten jasny pas światła oczy jego zwrócił ku oknu i domostwu, z którego wychodził. Oświecone okienko było na dole, skazany na śmierć mimowolnie zbliżył się ku niemu z uśmiechem jakiegoś politowania.
— Co tam goreje? — mówił do siebie — czy blask od kołyski nowonarodzonego co na świat oczy otwiera, czy świece katafalku? pierwsza czy ostatnia boleści godzina? Światło to pracy czy rozpusty? O, czasu dosyć jest do dnia, nie pilno mi, poczeka woda Wiślana, zobaczymy!
I z założonemi rękoma, jak złodziej skradający się, zbliżył powoli do zakraconego okienka. Było ono wysokie a dość wązkie, okrągło zasklepione u góry, jak zwykle po starych domach, i nie zaparte okiennicą. Strzegła go tylko krata gruba żelazna dziwacznemi ozdobna zgięciami. Przez szyby świeże i powiększone ujrzał zdumiony podczaszyc znany pokoik Anusin. — Serce wstrzęsło mu się gwałtownie. Los jakby naumyślnie tą strugą światła przedzielił go od śmierci, wskazując na progu nowego życia wspomnienie poczciwszej młodości.
Przy piecu, u którego rozpalonych drzazg łuczywa grzało się kilka garnuszków, siedziała Anusia z ulubioną sobie kądziałką, której nigdy porzucić nie chciała, bo ją starościna pierwsza prząść nauczyła, sama niekiedy po staroświecku kołowrotkiem się zabawiając.