Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 128.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podczaszyc spojrzał nań z góry, twarz ta znowu wydała mu się straszliwie poczwarną.
— Wybacz pan — rzekł dumnie trochę z pańskim ukłonem — ale ja woli mojej za żadną przyjaźń nie sprzedam.
— A zatem zostań pan tu — zawołał gość — zostań, ale jeśli cię tu odkryją i złapią, ja umywam ręce.
Ordyński zastanowił się i zadrżał — co tu było począć?
— Do jutra — rzekł.
— Jutro być może za późno.
— Kilka godzin mi daj do rozmysłu.
— Ja i za godzinę nie ręczę.
Podczaszyc potarł czoło, obejrzał się, jakby rady szukał w otaczającem — gdy właśnie zapukano do bramy, chód w sieni dał się słyszeć, a nim drzwi otworzono, cavaliere niepożegnawszy się nawet, wyleciał piorunem i zniknął.
Tuż prawie wszedł z jednej strony ksiądz Spirydjon, z drugiej Anna. Stare, poważne i piękne oblicze księdza, dziwnie świętem i pogodnem wydało się podczaszycowi po tej poczwarze, która jakby z przestrachu przed chwilą pierzchnęła.
Powitawszy po bożemu; ksiądz wpatrzył się z litością w młodego człowieka i przywitał go powtórnie ściśnieniem ręki; podczaszyc uczuł się jakoś przejęty, upokorzony pod spojrzeniem jego, jakby stał przed najwyższym sędzią.
— Nie obawiaj się pan przybycia nieznajomego — rzekł kapucyn — jestem stary tego domu przyjaciel, o panu wiem wszystko, a nawet taić nie będę, żem tu