Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 149.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żupana, rznie na cymbałach polskiego, którego jednak ani słychać. Niekiedy tylko zahuczy bębenek bachura który żydowi towarzyszy, zadzwonią dzwoneczki, i znów zagłuszy je hałas pijanej czeredy.
Orszak to zaprawdę ciekawy, wesołych ludzi którym dobrze dziać się musi na świecie, że tak sobie swobodnie hulają. Co za twarze rozjaśnione, jakie miny butne, oczy iskrzące a usta rumiane! Malownicza to scena, na tle nocy ten długi szereg wystrojonych panów, brnący samym środkiem ulicy, mimo brylantowych spinek u trzewików i białych jedwabnych pończoch na nogach. Czasami podrzuci ktoś weselszy czapkę do góry wołając:
— Wiwat książe podskarbi.
I za nim wrzeszczą wszyscy wiwat! wiwat! kilkunastu już ledwie trzymających się na nogach, ujęli się pod ręce i junctis viribus, ławą jak to mawiali starzy, prą się naprzód.
W pośrodku niesiony na rękach jakiś wybladły, wypłowiały, fałszywego wejrzenia i szatańskiego uśmiechu człowieczek, w górę podniesiony, nieco szydersko spoglądając, panuje otaczającym. Jego rysów, z których krew uciekła, szał nawet i chłód zarumienić nie mogły — uderzają trupią białością i szkaradnym wyrazem wyniszczenia, w pośród rumianych głów reszty towarzystwa odróżniającym tę maskę, z paradnego ubrania, koronek, wstąg i gwiazd wystającą.
Koło niego, choć wśród ulicy, słuchać szczęk butelek i kieliszków, a niekiedy rozbijanie ich o ziemię.
— Do pałacu księcia podskarbiego! odzywają się na przodzie wiodący.
I wszyscy toczą się dalej po śniegu i błocie. Roz-