Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 142.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczyma choć cienia ostatniego swego dziecięcia, które od niej jak ptak z gniazda odleciało.
Anusi srebrne łezki migały w czarnych oczkach, a pierś podnosiła się westchnieniem, Sieniński pod wąsem też podobno nie weselsze skrywał oblicze, ale to był mruk i nie łatwo wywnętrzający się człowiek.
— E! kaduka to wszystko warte, wybuchnął na ostatku ocierając się rękawem. — Dawniej tego nie bywało, żeby tak za odjeżdżającemi płakano. I panicz — dobre dziecko, ale miękkiego serca, źle mu z tem będzie na świecie, ludzie się na tem zaraz poznają a poprowadzą za nos gdzie zechcą. Inne czasy, JW. pani! inne czasy, licha warte!
Staruszka milczała, a Sieniński zebrawszy się raz otworzyć usta, gderał ciągle.
— Ot i chwała Bogu, mamy się czem pocieszyć, że nas Francuzi raczyli nareszcie pożegnać! szczęśliwej drogi! byleby nie powrócili! Ten Pąso (tak go nazywał stary) żeby też komu choć głową kiwnął! a ruszajże z Bogiem paniczyku!
Wchodzili na górę, starościna nic jeszcze nie mówiła, w ostatku odwróciła się do Sienińskiego z wesołą dosyć twarzą.
— Mój kochany, poszlij no mi wasze po księdza kanonika.
Stary aż się cofnął.
— A on tu na co? — zapytał.
— Zachciałeś, chcę się z nim rozmówić, staremu nie zaszkodzi z Bogiem się pojednać, bo nie wiadomo kto z brzegu. — Wymówiła to jakoś słabszym i drżącym głosem, oparła się silniej na ręku wiodących i kazała wprost nie na krzesło się prowadzić, ale do łóżka.