Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 123.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niosła oczy czarne i wzrok jej spotkał ogniste wejrzenie Alfiera.
— Tem bardziej — rzekł uśmiechając się — kiedy, jak mówisz czasy te wrócić nie mogą, czemuż ich choć dniem jakim nie przedłużyć — nie gniewaj się na mnie, a mówmy z sobą jak dawniej.
— Musiałabym zacząć od połajania — szepnęła Anusia.
— No to zacznij sobie i łaj jeśli ci to potrzebne na co, ale potem winę mi darujesz.
— Z warunkiem, że się nie powtórzy.
— Nigdy!
— Pewnie?
— Jak babunię kocham, to stara przysięga.
— Teraz ona może także spłowiała dla pana.
— O! nie! nigdy — z jakiemś wzruszeniem serdecznem odpowiedział podczaszyc spoglądając w oczy Anusi, która się zdawała go badać — nie myśl żebym już był tak złym i płochym; nie przestanę kochać, do kogom się przywiązał w dzieciństwie.
— I bądź pan pewien — cichym głosikiem odezwała się Anusia, że nie znajdziesz na szerokim świecie przywiązańszych serc do siebie nad te, co ci twą pierwszą młodość przypomną. Ja wiem — dodała ze łzą w oku, że przepaść nas rozdziela, wiem, że i tych kilka słów powiedzieć bym nie powinna, ale... a! myśl pan sobie jak chcesz.
Nie dokończyła, zarumieniła się, poczęła uciekać ku drzwiom znowu. Michał poskoczył za nią, pochwycił i zbliżył usta do rozognionej smutkiem jej twarzy.
— Znowu! — zawołała surowo odwracając się Anna