Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ten teatr ostatniego dramatu swego życia, jak niegdyś na pompejańskie wykopalisko.
I tu i tam wrzawę, wesele, śmiech, pieśni, zamurowało milczenie na wieki. Dzień ten ostatni poleciał w przeszłość na zawsze, pozostawując za sobą szczątki tylko, okruszyny, zwietrzałe wonie i trochę w sercu boleści.
Tylko w sali niebieskiej tańczyły jak wczoraj obojętne bóstwa, uśmiechając się zawsze jednostajnym uśmiechem do smutnej kobiety, która od tego obrazu mitologicznej radości ze wstydem odwróciła oczy.
Posunęła ręką pudełko z naszyjnikiem jakby je z przed siebie sprzątnąć chciała, spojrzała na Corregia który się lepiej od niej królowi podobał, westchnęła i rzuciła się na krzesło.
— Co począć z sobą? zawołała w duchu — gdzie się podziać, czem wyschłą próżnię serca zapełnić?
I jak w pustym gmachu, na wołanie rozpaczliwe, echo tylko przedrzeźniając odpowiada, tak w pustce jej serca rozległo się stokroć pytanie bez odpowiedzi.
W tem drzwi się otworzyły, Bóg zsyłał jej znowu żywe rozwiązanie zadania: — wszedł syn uśmiechnięty, rozmarzony, szczęśliwy, śledząc na licu matki smutku, którego wprzód był nie pojął, nie rozumiał teraz.
Podczaszyna podniosła głowę usiłując go zwieść udaną wesołością, którą odpowiedziała na powitanie syna — ale źle grała komedję.
— Widzisz kochana mamo — rzekł Alfier, że wszystko się nam najśliczniej udało — powitanie, kantata, przyjęcie, król był wesół i zostawił nam dotykalne dowody swojego ukontentowania, mogę się więc spodziewać jak najpomyślniejszych w Warszawie sukcesów!
— Prawda kochany Alfierze, wszystko poszło jak