Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 205.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie myli; wstrzymała się nieco, zawahała i przystąpiła bliżéj.
Wiktor zmuszony był się ukłonić, na co odpowiedziała mu skinieniem głowy i siadła daléj trochę na téj saméj ławce.
— Korzystam ze sposobności, aby panu podziękować — odezwała się głosem, w którym mniéj było energii, niż gdy ją spotkał piérwszą razą. — Wymknęłeś mi się pan tak, żem mu nawet polskiego Bóg zapłać powiedziéć nie mogła.
— Bo nie było za co — odrzekł, śmiejąc się, Wiktor.
— Pan jesteś artystą? — zapytała.
— Nie, pani, jestem próżniakiem, miłującym sztukę i czasem trwoniącym czas na nią niepotrzebnie.
Z głową zwróconą ku niemu słuchała kobiéta.
— Cieszę się, że pan nie jesteś artystą i że ja go nie zastraszę przybyciem mojém tu, gdzie artystów jest tylu, a miłośników podobno tak mało.
Pomyślała trochę i ciągnęła z coraz wzrastającą energią:
— Niech to pana nie dziwi, że nie mając kogo pytać, będę niedyskretną. Szczérze mi pan powiédz: czy z małym talentem a wielką pracą można wyżyć z tego penzla nieszczęśliwego?
Wiktor słuchał cierpliwie.
— Z wielkim nawet talentem i niemniejszą pracowitością sztuką żyć bardzo trudno — odparł, nie obwijając w bawełnę surowego wyroku. —