Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wprawdzie jadłem obiad u téj wyśmienitéj Ahaswery i syt jestem, a wino było doskonałe; pozwolicie mi jednak towarzyszyć sobie, abyśmy się bliżéj poznali. Czuję w was duszę bratnią.
Wiktor, z uśmiészkiem na ustach, dziękować musiał. Szli więc razem.
— Człowiek — począł zaraz Emil, nachylając się ku milczącemu Wiktorowi — człowiek, zmuszony przebyć jakiś czas w zgniłéj atmosferze tego świata, co to się niby wielkim nazywa, nasłuchawszy się jego paplaniny, tego brzęku grzechotników — bo czémże są ich rozmowy?... potrzebuje się orzeźwić słowem jednego z tych ludzi, co zdrową w sobie duszę zachowali.
Poecie zdawało się czy ze stroju, czy z miny, że w Wiktorze znajdzie sympatyczne echo tego tonu demokratycznego.
— Widzę że nie lubicie panów i ich salonów — odezwał się Wiktor.
Emil Marya, w potrzebie zmieniający często przekonania, co mu przychodziło z łatwością, gdyż stałych w sobie nie miał, a wrażeniom ulegał — nie wiedząc w którą stronę może się puścić bezpiecznie, zasępił się i zadumał.
— A wy? — zapytał — a wy?
— Ja? Lubię rozmaitość! — odparł Wiktor wesoło. — Bawi mnie zkolei lud prosty, cygańska fantazya artystów i przyzwoity, wonny szczebiot salonów. Wszędzie są ciż sami ludzie, w różnych tylko strojach, wszędzie typy ciekawe.