Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 125.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miłémby mi było i zaszczytném — odezwał się nieco ceremonialnie Wiktor — nosić nazwisko kolegi szanownego pana, ale, niestety, artystą nie jestem, poetą mnie Bóg nie stworzył, a... poetae nascuntur.
— No! no! — wpół żartobliwie podchwycił Emil, pod bok mu się cisnąc. — Mów sobie co chcesz. Dosyć na was spojrzéć, aby poznać urodzonego z Bożéj łaski artystę i męczennika, boć to na jedno wychodzi. A toż — dodał, wskazując na album w oprawie z szarego płótna, wystające z kieszeni — przecież corpus delicti!
— Szanowny wieszczu! — przerwał nieco szydersko Wiktor — widujesz codzień po ulicach Rzymu Angielki obarczone podobnemi albumami, a — do kaduka! jeżeli je wszystkie masz za artystki...
— Ba, ba! — nie odstając od Wiktora i ciągnąc z nim daléj uparcie — rzekł Emil. — Mów co chcesz. Siamo fratelli! to się czuje przez skórę, zgaduje; przeciwko temu nie pomoże wypiéranie się i przesadzona skromność.
Wiktor rozśmiał się obojętnie, z rezygnacyą.
— Dokąd idziesz? — zapytał poufale poeta.
— Powracam do domu — rzekł Wiktor; — ale w trattoryi na przedmieściu rano zjadłszy tylko kawałek ziłczałego salami, popitego kwaśném winem, potrzebuję zajść gdzie, choćby na jakie pozostałe od obiadu brodo, aby z głodu nie umrzéć.