Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom II 130.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pobiegły po ścianach. Na słowo się zebrać nie mogła.
Po długim przestanku dopiéro uczuła potrzebę przybrać ton weselszy, żartobliwy.
— Jak swywolne dziecko — rzekła — dopuściłam się tego szalonego wybryku, choć czułam że zań będę połajaną, ukaraną może. Niezmierne pragnienie jakieś nie dozwoliło mi się powstrzymać. Nie gniewaj-że się pan, proszę!
Wiktor stał drżący, nie mogąc słowa przemówić.
— Dlaczego pan się taisz z tak piękną pracą? — spytała.
— Wiele się na to składa, że jéj na świat nie chcę wypuścić — począł, ośmielając się, Wiktor. — Ja sam naprzód nie jestem nią zaspokojony i marzyłem cóś więcéj, cóś straszniejszego grozą. Mój krajobraz przy kilku słowach Dantego mdłym mi się wydaje. Powtóre, cóżby powiedzieli Włosi, gdyby im obcy człowiek śmiał tknąć ich poetę? Wiész pani zapewne, że w Niemczech niewolno się Faustowi Gounoda nazywać inaczéj, jak Margaretą. Zdaje się im profanacyą, że Francuz śmiał się porwać na to, czego żaden z nich nie wyśpiéwał. Tak samo byłoby i zemną, gdyby wśród tego krajobrazu ujrzano maleńką postać wieszcza, utopioną w téj puszczy. Wreszcie, pani... jestem samouczkiem, studyowałem wszystkich mistrzów, ale nie uczyłem się u żadnego. Jakże wystąpić z pracą dyletanta tych rozmiarów i takiego zadania? Nie malowałem tego