Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom II 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obejście się ich z sobą znamionowało stosunek najściślejszy, na wierze nieograniczonéj oparty. Liza nie śmiała patrzyć w przyszłość; Wiktor nie mówił o niéj nigdy; zdawali się oboje unikać wypowiedzenia ostatniego słowa, aby ono pokoju w jakim żyli nie zamąciło.
Przypatrywała się temu zdala księżna Teresa z niepokojem wielkim, a czasem zagadywała przyjaciółkę:
— Moja droga, lecz jakżeż to się skończy?
— Ależ to nie powinno nigdy się skończyć — odpowiadała Liza pół-wesoło, pół-smutnie. — Nie trzeba sobie zatruwać teraźniejszości troskami o przyszłość.
— Jednakże — wtrącała księżna — niepodobna aby tak zostało. Cóż on ci mówi?
— On? nie mówi nic nad to, co ja pozwalam, a ja nie dopuszczam, aby słowem zamącił szczęście nasze.
— Ty to nazywasz szczęściem? — spytała księżna.
— O, najwyższém! — odparła Liza — dlatego z zaczarowanego koła marzeń wychodzić nie chcę.
— Och dziecko moje!
— Tak, jestem dziecinna, a on posłuszny i na tymczasem jesteśmy szczęśliwi. — To mówiąc, łzy miała w oczach. — Kto jak ja — dodała cicho — doznał w małżeństwie strasznych męczarni, ten do niego nie śpieszy... Przejmuje mnie trwogą przestąpienie tego progu, poza którym lękam się zna-