Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chata za wsią 319.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jeszcze, że Tumry powróci nadedniem: oczekiwała go, wychodziła wyglądać, a nie było i nie było.
Słońce weszło i podniosło się wysoko. Motruna uwijała się z dzieciną i ogniskiem, ale co chwila odskakiwała od nich do okienka, przez którego szyby mało co jéj widać było, to do drzwi, przez których szparę pusta droga wyglądała tylko. Niepokój jéj poczynał dochodzić do najwyższego stopnia.
— Miałżeby już nigdy nie wrócić? — mówiła łamiąc ręce — mieliby go całkiem pochwycić i uprowadzić z sobą cyganie? Mógłżeby on mnie bezsilną, samą z dzieckiem porzucić na zawsze? A! to niepodobna! On chyba zachorował, legł gdzie w polu; może mu się co stało! Po trzebaby posłać, szukać; ale kogo prosić o to?
Przyszedł jéj zaraz na myśl głupi Janek, i byłaby pobiegła do niego, gdyby wiedziała gdzie go znaleźć. Wziąwszy nareszcie swój drogi ciężar na ręce, już się wybierała z chaty, kiedy w progu samym z starą się Jagą spotkała.
Nawet cygance rada była wśród tego niepokoju, i powitała ją szybkiém pytaniem: