Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pomimo czarnego włosa, Ennia miała jasno-niebieskie oczy, pełne wyrazu jakiegoś lubieżnego omdlenia, które radość nawet we łzach kąpała, a płeć tak śnieżną i ramiona tak zaokrąglone cudnie, że patrząc w malutkie z polerowanego kruszcu zwierciadełko, nieraz sobie po cichu mówiła sama, że i obok Cezara nawet (gdyby jéj kiedy Bogowie zdarzyli być żoną jego) — wstydu by mu nie zrobiła.
Macron czy Cajus — któż wie? jeden z nich mógł po Tyberyuszu Rzymowi panować; obu ich miała w ręku, i wybrać mogła co los by wyżéj postawił.
Gdy przychodzący od pana Macron upadł na miękkie siedzenie, poduszkami okryte, Ennia zbliżyła się ku niemu nieśmiało, chcąc otrzéć pot z uznojonego czoła, na którém dostrzegła boleść i znękanie...
Chwilkę milczeli oboje, ona czekała by przemówił, drżąc w duszy a chcąc się okazać odważną, on zdawał się przybity i bezsilny; wreszcie kobiéta zaczęła piérwsza.
— Smutny jesteś Naeviolu mój — pieszczotliwie odezwała się do niego, — wszakże ci pomogli Bogowie, wyszedłeś zwycięzko a cały świat w téj chwili błogosławi twojemu męztwu i sile.,.[1] Cezar sam spokojność ci zawdzięcza.

— Cezar! — szepnął po cichu uśmiechając się Macron i spójrzał na nią — on? nie wiem!!

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winny być trzy kropki.