Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Padli sobie w objęcia, długo słowa prawie przemówić nie mogąc, a milczący uścisk połączył ich obu, aż Hypathos piérwszy wyrwał się z niego, i siadając na chwiejących stopniach, które do tarassu wiodły, zakrywszy twarz końcem szaty, począł gorzko płakać.
— Cóż ci to dziécię moje, bracie najmilszy? — odezwał się mężczyzna językiem judejskim — zamiast mnie pocieszyć, łzy mi tu przynosisz, gdzie ich już tyle!
— To co zawsze, Judo! — odparł chłopak, tąż samą mową mu odpowiadając — ucisk méj duszy tu mi dopiéro wypłakać wolno swobodnie; tam i łzy połykać potrzeba. Tyberyusz śledzi każdy ruch twarzy i drgnienie powieki, a ja jestem jego pastwą! O czemuż nie mam męztwa umrzeć raczéj, niżeli żyć tak sromotnie!
— Uspokój się, na wielkiego Boga naszego cię zaklinam! — rzekł Juda przystępując ku niemu — uspokój się Rubenie; przecierpieć potrzeba i wyżyć mimo upokorzenia i boleści. Jest nas dziś tu troje tylko na téj wyspie, bez ciebie mybyśmy zginęli; on umrzeć może lada godzina, lub go któś z przybranych zadławi, my będziemy wolni... a okręt jaki zabierze nas do Judei....
— My! mielibyśmy ujrzeć ojczyznę, ja, com jéj nie widział nigdy... a! nie, to być nie może — ję-