Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z niego, bo już niczego na świecie nie szukają.
Przed nim na gałęziach i rozesłanej świcie, bielało martwe ciało umarłej Julusi, której twarz blada w czarnym warkoczu włosów, wydawała się jakby chustą pokryta. Przymknięte miała powieki, zawarte usta sine, a ostatnim znakiem niedawno ubiegłego życia, było kilka kwiatów uczepionych na skroni. Obłąkanie tylko mogło ją tak ustroić w godzinę śmierci.
Z drugiej strony umarłej, siedział Maciej, który strugał nożykiem łuczywo i do ognia przyrzucał. Z niejakim strachem poglądał na martwe ciało siostry, to znów na zdrętwiałego ojca, który łzy nie ronił i słowa nie rzekł.
Choć dosyć daleko stały zwołane obławy, huk ich aż tutaj dochodził, głosy aż tu dolatywały. Lecz prócz Macieja nikt ich nie słyszał.
— Słyszycie tatulu! — zcicha ośmielał się niekiedy wybąknąć syn, a Burek też piszczał lub zaczynał wyć smutnie, ale jedno spojrzenie Bartosza zamykało usta synowi i pies podtuliwszy ogona uchodził skryć się w kątek za gałęzie.
Coto będzie! coto będzie! — mruczał Maciej. — Jeśli ja wiem coto będzie, niech mnie kaduk porwie. Siostra umarła, ojciec gdyby słup nieprzymierzając, chata spalona. Ciekawości! ciekawości!
Wilcy zaczęli wyć w oddaleniu.
— Ot i to potrzebne — mruczał Maciej ruszając ramionami. — A ten Burek taki głupi swojem wyciem, gotów ich nam tu naprowadzić. — I syknął na psa.
Stary tymczasem rzucił się na kolana i modlił się, a modląc rozpłakał i upadł na ziemię twarzą.
— Ot i tatulowi coś — rzekł Maciej. — Tylko ja