Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uroczyste.
— Ale dajże mi pokój Nastusiu!
— Pani sama prosi pana!
Jan zamyślił się trochę, i gdy przyjaciele przyjmowali Nastusię otaczając ją kółkiem, on pobiegł do matki.
Naprzeciw nadchodzącego syna, który rzadkim był u niej gościem, podkomorzyna wyszła aż do sieni, i całując go w głowę: — Moje drogie dziecko, czy teżto prawda, że macie jechać na polowanie? Wszakcito uroczyste u nas święto.
— Kochana mamo, już po objedzie.
— Jeśli chcecie koniecznie, czemużby nie jutro?
— Dla mnie dziś, jutro, to wszystko jedno, ale moi panowie gwałtem się dziś napierają.
— No! to Bóg z niemi, niechaj sobie jadą, daj im konie i psy, a sam zostań. Przyszedłeś do matki, posiedzielibyśmy choć godzinkę razem, ja cię tak rzadko widuję!
— Moja mamo, ale toby było niegrzecznie.
Matka umilkła.
— A przytem — dodała uśmiechając się panna Tekla — wszak dziś wedle łacińskiego kalendarza nie jest święto.
Podkomorzyna nic nie powiedziała.
— Kiedy tak koniecznie chcecie...
— O ja! nic a nic! przejadę się tylko, głowa mnie trochę boli.
— A widzisz moje biedne dziecię, możeby ci kolońskiej wódki, alboby ogrzanie pomogło.
— Nie! nie! świeże powietrze, ruch! Dziękuję mamie.
I pocałował ją w rękę, matka go w czoło i jak