Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wierzym w los, ale w Boga.
Cicho było w chacie Bartosza, gdy Maciej, Marcin i dwaj inni budnicy, podjechali pod nią, nie śmiejąc już nawet wejść do dworku, którego powierzchowność coś nad mieszkanie budnika oznajmywała. Maciej pierwszy wygapił oczy na ganek i przybudówkę nową, wołając:
— A to co? a to nie nasza chata! Zdaje się, ma być nasza, a jakby nie nasza. A ot i pieniek podle płotu, o któren bywało zawsze się zawadzę. A cóż tu ten dworek robi?
— Cyt! cyt! to to panowie wam pobudowali.
— Za co?
Budnicy zamilkli. We dworku było cicho, a w oknach jasno; tylko głos urywany, srebrzysty, dźwięczny, w przestankach milczenia się odzywał, jakby pomięszany z płaczem. U płotu stał koń wierzchowy, kopiąc ziemię nogą.
Budnicy zajrzeli przez szyby, ale tu osłonki nic im dopatrzeć nie dozwoliły. Weszli więc do sieni, zapukawszy wprzód do drzwi. Wewnątrz, na przypiecku siedziała Pawłowa paradnie strojna i drzemała u kądzieli. Dalej, od ogniska oświecona, pustą zdawała się izba, aż w samym dopiero kącie na ziemi leżała Julusia z rozpuszczonemi czarnemi włosami, które dokoła jak płaszcz spływały; wśród nich biała, blada jak marmur twarz jej i oczy płonące ogniem dzikim świeciły. Ręce miała załamane, a nogi podkurczone. Jak dziecię senne wahała się na wszystkie strony, milcząca, z chmurnem czołem, zwisłą wargą, rozpiętą suknią i potarzanym włosem; obok niej siedział Jan podparty na ręku. Nie byłto już żwawy hulaka, jakimeśmy go widzieli niedawno: zbladły, smutny, gniewny, zdawał