Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo ja wiem! Widzicie, to stara pani nasza zlitowała się i wzięła ją była do garderoby; ale potem że tęskniło, więc ją znowu z Pawłową do budy odesłali, i na budkach już jakoś zachorzała.
Bartosz wpatrywał się ciągle w oczy Marcinowi, który je spuszczał jak winowajca i dłubał coś około torby, dławił się i krztusił.
— Kłamiesz! — rzekł po chwili stary, znowu go porywając za rękę. — Mów! na rany Chrystusa!
— No! co mam cedzić po kropelce przez zęby! No co? ot wiesz, to wiesz, a pocóż się pytasz? Ot bywał panicz, bywał, i... i — zwarjowała.
Ale jeszcze tych słów dokończyć nie pośpieszył, gdy Bartosz rzuciwszy rękę jego, popchnąwszy go tak silnie, że Marcin aż się zatoczył, pochwycił z kąta strzelbę, uderzył całym sobą we drzwi i jak strzała wyrwał się z izby i karczmy.
Wszyscy wybiegli za nim, ale w pomroce nocnej zniknął im zaraz z oczów. Marcin, Maciej i dwaj inni budnicy, co najrychlej nająwszy wóz u wieśniaka, pośpieszyli do chaty Bartosza, chcąc go jeśli można uprzedzić, i upatrując, ażali go gdzie nie spotkają po drodze.
Mnóstwo wieśniaków powracało z targu, pełen ich był las, droga, grobla, i wśród tłumu ani podobna rozeznać starca. Najpodobniej też do prawdy, wprost przez lasy, bez drogi pójść musiał. W największej niespokojności dobili się już późno do Osikowego Ługu.

XVII.

Stara chata Bartosza, którą on własnemi niegdyś sklecił rękoma, zmieniła się teraz bardzo, skutkiem