Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bem maczanym pisarz i kancelarja, składająca się z kosookiego, kulawego i łysego mieszczańczuka.
Po śniadaniu i rozjechaniu się gości, których prosić na obiad zwyczaju nie było, przystąpił usiadłszy na ławie w ganku Pomocnik z fajką do posłuchania przybyłych z prośbami, skargami i t. d.
Przyszła wreszcie kolej na budników, którzy z nieśmiałością przystąpili do ławki zajętej przez wysokiego urzędnika.
— No! a czego chcecie?
— My tu panie przyszli za Bartoszem Młyńskim.
— Czego?
— Prosić za nim.
— Hm! a gdzież prośba? — I popatrzał na ręce. Marcin wysunął się naprzód i całując w rękaw Pomocnika, wsunął mu prośbę. Ten ją z flegmą obejrzał, pokiwał głową i spytał dość łagodnie:
— A czegoż chcecie dla Bartosza?
— Ażeby Jasny Pan uwolniliście go. On nic nie winien, zaświadczą wszyscy, że uczciwszego chowaj Boże człowieka u nas nie ma. Cały wiek nigdy go nawet o nic nie posądzono.
— Hm! hm! Ja to i sam wiem, że on może nie winien, ale co chcecie? Prawo grunt! Był oskarżony. No! co ja temu winien! Ja za wszystko odpowiadam. To niemałe dzieło. To dzieło! No, ale gadajcież, cobyście chcieli?
— Niech Jasny Pan uwolnią starego.
— Tak! uwolni! Tu prawo grunt! Uwolni! ba! Ja odpowiadam za niego przed gubernatorem! Wam się zdaje, że ja tu pan sam sobą, i że mogę co chcę.
— A tak JWPanie!