Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wprzódyś pan tak nie postąpił, oszczędzając mojej starości, wstydu, cierpienia, które mi życie skróciło, a sobie zgryzoty na duszy?
Pomocnik zaczął się wymawiać, zaczął coś przewracając papiery paplać, gryźć cybuch w gębie, pluć, kręcić się, popijać gorzałkę, zakąsać śledziem, i na tem się skończyło.
Bartosz rozpowiedział nareszcie całą historją. Sprawa więc na tem stanęła, że ojca i syna miano wypuścić na porękę, gdyby się tylko świadectwa ich uczciwości przeszłej znalazły.
Właśnie też wszystko teraz składać się poczynało jak najlepej[1].
Od wzięcia Bartosza, w lasach które zamieszkiwali Mazury dawał się czuć brak tego naczelnika, który nie mając żadnej władzy nad bracią, największy przecież na nich wpływ wywierał. W początku może wszyscy radzi byli, że surowe oko i usta surowe, co ich nieraz karciły, na czas się od nich oddalają; ale wkrótce poczuli dotkliwie jak im starego Bartosza brakło: ni kogo się poradzić, ni komu poskarżyć, ni leczyć i pocieszać nie było.
W niedzielę zejść się jak się schodzono do jego chaty na posłuchanie o starych czasach, nie było gdzie. Kilku młodzieży wybierało się na flis, a tu umowy z żydami zrobić i kontraktu dopilnować nie było komu; inni chcieli pójść belki w sąsiedni las ciosać, ale zabrakło także Bartosza, coby za wszystkich o warunki się z żydem rozmówił. Jeden i drugi zaczęli mówić: — O! źle nam bez starego! Taki co źle to źle.

— I taki nie godzi się żebyśmy go w biedzie opuścili; wszak on nas każdego i nieraz ratował.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – najlepiej.