Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pawłowa tymczasem mocno się zadumywała i niepokoiła, poglądając na Julusię.
— A to szatan dziewka! — mówiła na przypiecku siedząc i głaszcząc ulubionego burego kota. — Licho wie co to tam w tej głowie; gdzie i ojcowska krew. Dumne, głupie a niepokonane! Co to ubogiemu tak się z sobą drożyć! Oj! gdybyto Pan Bóg dał drugi raz młodość, wiedziałabym ja co z nią zrobić! A tymczasem żeby tylko licho starego nie przyniosło, bom gotowa guza oberwać albo i gorzej.
Jednego ranka nareszcie Julusia przepłakawszy noc całą, znikła nagle z chaty. Pawłowa sądziła, że ją uprowadzono do dworu, ale Jan nadjechał wedle zwyczaju i przestraszył ją zapewnieniem, że dziewczyny nie było we dworze. Rozbiegli się tedy jej szukać, i wieczorem dopiero znaleziono biedną w głębokim lesie, nawpół obnażoną, z rozpuszczonemi włosy, siedzącą na pniu z oczyma osłupiałemi, z usty skrzywionemi uśmiechem, obłąkana zupełnie.
Wielki był przestrach pani Pawłowej, i pierwszy raz Jan uczuł dreszcz jakiś przebiegający od ciała do duszy, ściskające się serce, oczy krwią zabiegające. Niecałkiem jeszcze zepsuty, pojął nareszcie swą zbrodnię. Odtąd codziennie przybywał do obłąkanej i tu dnie całe pod pozorem polowania trawił.
Dziwne było obłąkanie Julusi. Niekiedy ale rzadko w szał i wściekłość prawie przechodząc, uspokajało się rychłym strumieniem łez, a potem zlewało się w słodkie jakieś marzenie, jakby senne widzenie, pełne czarownego wdzięku, a przerażające dla świadków — bo za niem stała straszna rzeczywistość.
W szaleństwie rzucała się na Pawłowę i innych