Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przysiężny przyszedł, nie miał kluczy, gdy się klucze znalazły, pokazało się w ostatku że nie ma mąki. A zatem kowal pożyczył skarbowi, za co skarb z lichwą miał mu oddać; dość że szczęśliwy Maciej siadłszy na wóz, już miał wyruszyć z workami i kowalem, gdy zaufany pana Jana sługa, który raczej na podpanka niż na służącego wyglądał, wstrzymał go kiwając nań ręką zdaleka.
— Wasan jesteś syn Bartosza? — spytał od niechcenia, spoglądając razem na Macieja i na wyjęty z kieszeni cylinder.
— Tak, syn rodzony Bartosza, nazwiskiem Młyński.
— Hm, a cóż tam u was bieda?
— O! sroga biedzisko.
— Poco bo się tam w tej budzie kwasicie? hę? Wszak masz siostrę?
— A jeszcze jaką śliczną!
— Stara pani nasza obiecuje ją wziąć do garderoby, i tybyś może znalazł służbę we dworze, naprzykład na strzelca.
— Zapewne, co ja na strzelca i rodziłem się; a co do Julusi, to się pana ojca patrzy, nie mnie. Albo ja wiem czemu jej nie oddaje? niechajby oddał.
— Powiedz tam ojcu niech ją przyśle.
— Alboto oni mnie posłuchają? — Ruszył Maciej ramionami. — A potem też pojechali do miasteczka.
Kamerdyner uśmiechnął się. — No, to jak powróci.
— A do czegożto mówiliście mieli wziąć Julusię?
— Do garderoby.
Maciej długo milczał, rozważając cobyto miało znaczyć, nareszcie odpowiedział:
— Pewnie tatulo nie zechce.