Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kaplicy, gdzie cały dwór szeregiem stojący schylał się przed panią, która uśmiechem słodyczy pełnym, słowy lub skinieniem głowy witała starszych, pieściła dzieci, rozpytywała kobiety.
Że Bóg wysłuchał pobożnej niewiasty nie wątpię, lecz szatan cieszył się jej dworem.

X.

My wróćmy do Macieja, który powoli i poważnie kroczy do dworu. Zagapił się najprzód przed gorzelnią na tańcujących parobków, wybijając takt nogą, potem przed folwarkiem, gdzie stały trzy bryczki oficerów i innych gości, które miał sobie za obowiązek sumiennie obejrzeć; potem w dziedzińcu stanął porachować szczekające psy i wierzgające konie, aż trafił gdzie panowie do celu strzelali.
Ciekawy a głupi, wparł się pomimo odpychania pod sam prawie bok strzelającym. Mina jego zuchowato-głupia wyzywała do żartów i wystawiała go na pośmiewisko niechybne.
Jaś strzelił o czterdzieści kroków kulą z gwintówki i chybił; budnik ramionami ruszył i rozśmiał się głośno, a potem pomiarkowawszy czapkę zdjął i pokłonił. Panicze to postrzegli.
— A ty czego śmiejesz się niedźwiedziu?
— Hę? — odezwał się Maciej głupawo — niedźwiedź nie, ale budnik.
— To wszystko jedno, czego się śmiejesz?
— Że kiepsko strzelacie.
— Patrzaj go, o czterdzieści kroków kulą.