Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zna on przecie las, gdyby kieszeń swoję.
— Ba! każdy go z nas zna, a każdemu się trafi zabłądzić, jak złe zechce wodzić.
— Nie plótłbyś Maćku! — przerwała Pawłowa.
Maciej ruszył ramionami, potrząsnął głową, spojrzał na siostrę, która obudzona rozmową prząść zaczynała, i wrócił powoli do łapci.
— A mnieby się jeść chciało — rzekł po chwili do pani Pawłowej. — Czy będziecie czekali na tatula?
— Zdaje się, nie ma o co i pytać!
Maciej wstał, wyciągnął się, poszedł do drzwi napić wody, i rzucił się na ławę stękając, a poleżawszy chwilę, odezwał się chrapaniem.
Pawłowa posłyszawszy że spi i upewniwszy się spojrzeniem, obróciła się do Julusi która powoli przędła.
— Zaśpiewajcie bo co — rzekła — nudno! Wichrzysko się zmaga, a to taka puszcza głucha. A ten bałwan śpi! Ciarki przechodzą po skórze. Jeszcze pod taką noc o złem wspominać!
— Nie ma bo ochoty śpiewać.
— Jakto? w twoim wieku? Mój Boże! Ja, kiedy byłam tak młoda, to mi pani matka, świeć jej Boże, gęby stulić nie mogła.
— Musieliście być w lepszym stanie, to wam i weselej było.
— Toć się rozumie! A bo teżto dawniej daleko inne i lepsze były dla wszystkich czasy! W puszczy roboty huk, aż miło taki rwetes i życie. Stuk, puk, siekiery brzęczą, w piecach trzeszczy, dziegiec kapie a Mazurowie śpiewają. Tu belki złote leżą, tu się klepka w stosy sypie, tam łuczywo w szury stawią, tu korę brzozową zwożą, dalej popioły palą, dalej potaż kipi. A trzeba