Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się spuszczone z rozmysłem. Na szyi trochę paciorek i krzyżyk żółty, wyglądał z pod wywiniętego kołnierzyka koszuli.
Julusia (tak ją zwano) przędła, ale nie myśląc o kądzieli i wrzecionie, ze wzrokiem błędnym, który zdradzał zadumanie głębokie. Widać było, że myślami i nadziejami poszła kędyś za chatę i za lasy.
Niedaleko od niej na wywróconym cebrze siedział Maciej, prawdziwy budnik, z temi rysy twarzy bez wyrazu, którym nędza odjęła życie, barwę młodości, połysk żywota. Włos konopiaty najeżony na głowie, zwieszał mu się nad oczy siwe, blade, bezmyślne. W rysach nic nie było szlachetnego, żadnego najdalszego nawet podobieństwa do siostry. Na policzku nie postał ślad rumieńca, a ogół twarzy wcześnie zestarzałej, daleko więcej lat okazywał, niż Maciej miał ich w istocie. W tej chwili plótł łapcie milcząc; u nóg jego osmalony, z najeżoną sierścią, ostremi uszami, chudemi wciągnionemi boki, leżał stróż chaty, przyjaciel osobisty Macieja — stary, wierny Burek.
Trzask łuczywa z którego dobywały się kłęby czarnego dymu, uciekające bondurem, przerywał tylko milczenie. Nareszcie pani Pawłowa westchnąwszy i poskrobawszy się w głowę, zawołała ostrym i niemiłym głosem:
— A coto jest, że Bartosza nie ma?
— Hę? — spytał Maciej głupawo, rzucając łapcie.
— Dziwo, że Bartosz nie powraca.
— Co za dziwo! Musieli gdzie zabłądzić, noc taka czarna! Burek nie trafiłby.
— Gdzieby zaś Bartosz mogli zabłądzić!
— Albo czemu?