Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 148.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkł nieco.
— Chcecie do Starżowéj skały — rzekł po chwili — dobrze... nie... to niech dzik gnije, a wy bywajcie zdrowi... ale... po staremu... gościną się gardzić nie godzi...
Spojrzeli po sobie bracia. Niebezpieczeństwo im u tego człowieka, co się dziczył na króla i na nowe sprawy, nie groziło żadne... ciekawość brała. Skinęli ku sobie. Andruszka dziękując głową skłonił. Stary małego prostego rożka dobył z za odzieży i dwa razy krótko się odezwał.
Stali czekając, gdy dwóch ludzi z gąszczy nadbiegło z oszczepami. Głowy mieli postrzyżone, choć odrosłe i widać w nich było albo niewolników lub porabięta[1]. Powrozy mieli na plecach, oszczepy w ręku, odkryte włosy bez czapek. Stary im pokazał dzika ręką, a sam nie mówiąc nic ruszył. Jurga na konia brata skoczył z tyłu, siądzenie swe zabrawszy na plecy.
Nie mówiąc słowa prowadził ich z sobą stary Domosul Starża. Nie słyszeli o nim w klasztorze dotąd, ale człek był z buty, uporu i dzikości znany. Przez nie on włości potracił, a nie chcąc się ochrzcić, zupełnie od ludzi odłączył. Mieszkowi i Bolesławowi wypowiedział posłuszeństwo, ziemie sobie dał pozabierać i przez litość tylko do żywota go zostawiono na starym gródku, nie broniąc mu łowów, i na jego sprawy patrząc przez szpary. Szanowano w nim krew starą władyków

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – parobięta.