Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 056.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rad był swojemu zwycięztwu. Czuł to dobrze, że do mnogich uraz dodał jeszcze jedną nieprzebaczoną. Pozostało w nim niepokojące trwogi jakiéjś uczucie.
Ze sromem i spuszczoną głową, milczący jak kamień, Bezprym się przywlókł do izby swojéj.
Tu Gheza przyklęknąwszy, począł go ocierać, rozgrzewać, pieścić jak dziecię, przemawiać doń wyrazy pełnemi słodyczy. Syn Judythy siedział głuchy, niemy jak posąg. Łza mu nie pociekła z oka, wyraz z ust się nie dobył, pięści miał zaciśnione, zdawał się skamieniały z bolu, zabity...
Głowa opadła na piersi wisiała bezwładnie.
Jak dziecię dał się oblec, jak nieprzytomny położyć. Piastun mu przyniósł kubek jakiegoś napoju ciepłego i wlał w usta, prawie siłą. Próbował on napróżno rozmaitemi pytaniami wywołać z niego choć wyraz, choć westchnienie, Bezprym usta miał zaciśnięte i nie otworzył ich nawet dla poczciwego sługi. Ręką tylko zimną pogłaskał go po głowie za odpowiedź całą. Gheza mówił za dwu:
— Sokole mój, orle mój złoty! zobaczysz, doczekamy, wybije zemsty godzina! Odpłaci nam za to Mieszek, weźmiemy mu królestwo, zabierzemy żonę... wyżeniem go z téj ziemi, tak jak on śmiał...
I Gheza nogi wychowanka swojego obejmując rękami, tulił, osłaniał, aż póki znużenie i ból