Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 033.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znajdował. Zobaczywszy wychodzącego duchownego, nieznanego sobie, Zyg natychmiast się wyrwał ze swéj kryjówki i zabiegł mu drogę, domagając się pocałowania ręki i błogosławieństwa...
Nie strwożyło to mnicha, który zadość uczynił prośbie karła, chcąc się go pozbyć coprędzéj. Nie przyszło to łatwo, Zyg był natrętny, a nie miał co robić, był nadzwyczaj ciekawy i gadatliwy, zwłaszcza z ludźmi nowemi.
— Jaka to szkoda, mój ojcze! — zawołał skacząc przed nim — że króla pana nie ma doma! Przyjętoby was na dworze, napojono, nakarmiono i naładowano kieszenie... ale możebyście poszli do królowéj?
— Jestem pielgrzymem, zwiedzam kościoły, do dworów nie zachodzę — odparł mnich przyspieszając kroku.
— To źle czynicie... źle... — mówił Zyg — groszby się przydał! Suknię macie wytartą!
Widzę żeście po jałmużnie byli u ks. Petrka, ale on nikomu nie da nic. Wziąć weźmie od każdego — ale obdarzyć! E! e! mądry to człeczyna. U nas tu mędrszego nie ma. Mówią, że opat Aron rozumny, ale ks. Petrek i tego za nos wodzi, ani się spostrzeże.
Próżno zaskakującego mu drogę karła, chciał wyminąć mnich, prowadził go tak wesołek królewski aż do bramy w okopach — usiłując na-