Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 032.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciwszy uchodzić. Kto wie — po gościńcach już mogą być dane rozkazy ścigania mnicha z Korbei.
Nie zdawała się groźba ta ustraszać bynajmniéj przybylca.
— Będę wiedział co poczynać — rzekł chmurno — ale wy — wy — mówcie co macie czynić?
— Powiedziałem wam to co mogłem, dość — byście się na bacznosci[1] mieli, reszta nie do mnie należy. Cesarz silnym jest dość by środki obmyśleć, o co chodzi wy wiecie. Koronę ma na myśli, do niéj wzdycha, chce ją zostawić synowi Emnildy choć ma starszego syna węgierskiéj Judyty, który marnieje zamknięty.
— Pamięta o nim cesarz i my! — mruknął mnich.
Rozmowa poczęta trwała długo jeszcze, a gdy na ostatek mnich, nie mówiąc dokąd i jak ma się oddalić, pożegnał ks. Petrka, pisarz bojaźliwie wyszedł obejrzeć się do koła, aby upewnić, że nikt nie postrzeże wymykającego się z jego mieszkania.
Jakoż nie było nikogo w téj stronie podwórza, bo gdy król wyjeżdżał, przerzedzały się tłumy dworskie — i folgowała sobie czeladź pańska, siedząc po komorach.
Bystrém okiem obejrzawszy wszystkie kąty, ks. Petrek powrócił przekonany, iż mnich bezpiecznie ujść może — ale nie dopatrzył ukrytego za węgłem Zyga, który może przypadkiem się tam

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – baczności.