Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 183.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Puszcza była dzika, gąszczami zarosła, niedostępna, poprzerywana strumieniami, w części zamarzłemi, częścią oparzelistemi, u których mimo zimy, jakby wieczną zieleniało wiosną... Kłody i powały przerzynały ją w różnych kierunkach. Na niektórych leżały nawały śniegu zbite, i sterczały jak pagórki. Mnogie ślady zwierza widać było wszędzie, nigdzie oznak konia i człowieka.
Ta pustynia o mroku, bo noc nadchodziła szybko, wcale znać króla, nawykłego do wypraw nie trwożyła. Koniem przestał kierować, i dał mu się obracać, jak sam chciał. Stworzenie to było nawykłe do paszy i swobody, do wędrówek po łąkach i puszczach. Jak tylko uczuło się swobodném, głowę podniosło do góry, okiem bystrém rzuciło do koła się rozpatrując, prychnęło i zarżało...
Zdawało się, że koń zrozumiał zbłąkanie się i osamotnienie pana, i na pomoc mu ludzi przyzywał. Stał, słuchał strzyżąc uszami, lecz nic mu wzajem nie odpowiedziało. Słychać było głuche milczenie! cichym szumem gałęzi, jak tajemniczym szeptem przerywane.
Zostawiony sam sobie wierzchowiec królewski, począł potém iść zwolna, nozdrzami zaczerpnął powietrza — aby ono mu coś powiedziało, gdy nikt się nie odzywał. Jeszcze raz do koła bystremi potoczywszy oczyma, śmiałym krokiem