Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 053.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdym z Jaksami waszemi przybył — mówił ciągle Drogosz — a szedłem się miłościwemu oznajmić, spostrzegłszy mnie, jak jest ciężki, z siedzenia wnet porwał się biegnąc prawie.
— Są te łotry? zawołał. — Przywiózłem ich — odezwałem się. — Rzucić wnet spętanych do lochu! — krzyknął — na jawną zbrodnię sądu nie ma, jeno stryczek i miecz... — Ośmieliłem się do kolan mu pokłonić. — Miłościwy panie — rzekłem — młodzi są, krewcy, namowa zła... — Milcz — zawołał — milcz... przykładu trzeba, lub nikt się do nas jechać nie waży... Rodu są znacznego, więc im się śni, że wszystko dlatego wolno. Za się!.. Jak dwu im głowy z karków spadną, stu się ulęknie i strzyma... Idź... ani słowa... do ciemnicy...
Nie wiem, co królowéj rzekł... Mieli wstawiać się duchowni, mieli prosić za nimi powinowaci, Lisowie i Pobogi i inni... a no, wola króla żelazna... Nie zna on pohamowania w gniewie, a gniewem pałał strasznym...
Znał sam Miklasz króla, widział go nieraz na polu bitwy, gdy pamięć tracił tak, że go nic pohamować nie mogło, niewielką téż i on miał nadzieję. Musiał jednak dopełnić przykazania rodzicielskiego. Rozstali się więc ze starym Drogoszem i pochód z nieboszczykiem rozpoczął się nanowo.
Zbliżając się do Poznania i grodu, gdzie coraz więcéj ludu uwijało się w pobliżu, ledwie się mo-