Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 1 199.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy stanął naprzeciw niéj, Moszyńska przybrała bardzo surową fizyognomię.
— Co pan tu robisz? — zawołała groźno.
— Po stokroć panią hrabinę przepraszam, jestem najnieszczęśliwszym z szambelanów i najniezręczniejszym z ludzi. Królewicz dał mi bilet, pojechałem do jéj pałacu, odprawiono mię z niczem. Bilet królewicza a pana to zawsze rzecz pilna. Puściłem się w pogoń za W. ekscelencyą, szedłem tropem i doszedłem aż tu.
— Że waćpan chcesz naśladować wyżły i gończe, to mnie nie dziwi panie szambelanie — syknęła wstając hrabina — ale ja zwierzyną być nie lubię. Nigdzie więc ukryć się i odetchnąć spokojnie od szambelanów nie można...
Watzdorf zdawał się nasycać tym gniewem. Spoglądał na stół, stało przy nim jeszcze krzesło Brühla z zawieszoną na poręczy serwetą. Hrabina widziała jak się uśmiechał przypatrując się tym sprzętom zdradzieckim. Nie zmieszała się wcale, ale gniew jéj tylko wzrósł do najwyższego stopnia.
— Gdzież ten bilet? — zawołała.
— Ja poczekam, kiedym już raz miał szczęście znaleźć W. ekscelencyę, będę cierpliwym.
— Ale mnie waćpan do niecierpliwości przyprowadzisz, bo ja patrząc nań nic do ust wziąć nie będę mogła — odezwała się Moszyńska.
— Pani mi przebaczy, ale ta cudna woń wiosny, radbym nią tu odetchnąć.
— Wiosna w polu jest jeszcze daleko wonniejszą i piękniejszą; oddaj mi pan bilet i zostaw mnie w mojéj samotności.
Watzdorf się uśmiechał szydersko i powoli po wszystkich kieszeniach szukał biletu.
— W istocie samotność w tym kątku, we dwoje... a! jakby była rozkoszną — mruczał impertynencko.