Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 1 085.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Byłby przysiągł, że to Padre Guarini, ale cóżby jezuita robił na maskaradzie??
Trochę zmięszany tém, że go poznano, znalazł się w pokoju słabo lampami w alabastrowych urnach oświeconym. Tu go kobieta słusznego wzrostu zatrzymała uderzeniem wachlarza. Nie wątpił, że i ona poznać go musiała, on odgadł ją na pierwszy rzut oka; lecz chciał być grzecznym i udał, że się nie domyśla.
— Należy się wam powinszowanie... Brühl.
— O! nie ma mi czego winszować.
— Wiem, sięgacie wyżéj myślą i ambicyą, ale po wschodach iść trzeba, inaczéj non si va sano. Dosięgłeś już bardzo wysoko, a jeszcześ się nie sparł na ramieniu kobiety, która czasem, jak skrzydło podnosi.
Brühl westchnął.
— O! wiem do kogo westchnienie, i co się w sercu twém dzieje. Lecz niewdzięczną królowę trzeba zapomniéć i szukać innéj — mówiła wyniosłego wzrostu pani.
— Szukać, aby, znalazłszy, być znowu odepchniętym i wzgardzonym?
— Wzgardziłaby chyba taka, coby się na tobie nie znała, a téj i żałować nie powinieneś.
Pochyliła się do jego ucha i szepnąwszy mu coś, znikła w tłumie.
Szedł daléj. Naprzeciw niego był już stół Frani Kolowrath, otoczony młodzieżą. Dzieweczka zalotna, śmiejąc się, pustując, wyszczerzając ząbki, podawała wszystkim, co kto zażądał. Przypatrywał się jéj z daleka. Była nęcącą i wdzięczną, w oczach jéj błyskał dowcip, ale z tą żywością swą zimną, równą dla wszystkich, niewyczerpaną, wydała mu się może straszną. Długo w nią oczy trzymał wlepione, za-